2011-05-18
Co kojarzy Ci się się z Japonią? Gejsze? Samuraje? Hello Kitty? Pewnie wszystkie te pojęcia. Ale to, co się pod nimi kryje albo już przeminęło, albo przeminie niedługo, a jeśli nie niedługo, to kiedyś z pewnością (za przeminięcie niektórych powinniśmy trzymać kciuki…). Więc może coś trwalszego? Coś, co opiera się wpływom czasu i działaniom człowieka? Coś co było, jest i będzie? Jeden z symboli Japonii uwieczniony w jej sztuce, literaturze czy nawet reklamie? Oczywiście: Góra Fuji. Wulkan ten towarzył Japończykom od dawien dawna. Zrobił i wciąż robi na nich (oraz wszystkich, którzy mają okazję podziwiać tę majestatyczną górę) ogromne wrażenie, dzięki czemu Fuji znalazła sobie miejsce w ich sercach, sztuce, literaturze. Jeden z nasłynniejszych chyba obrazów przedstawiających Górę Fuji Wielka Fala w Kanagawa z kolekcji Hokusai’a, był nawet pierwowzorem dla logo jednego z amerykańskich producentów odzieży.
Wielką Górę miałem okazję widzieć trzy razy, z trzech różnych perspektyw. Pierwszy raz znad Pacyfiku, z prefektury Shizuoka, drugi jadąc pociągiem wzdłuż słynnego traktu Tōkaidō na trasie Tokio-Osaka i trzeci z prefektury Yamanashi, z krainy zwanej Pięcioma Jeziorami Fuji.
W listopadzie 2009 roku odwiedził mnie w Japonii znajomy z Polski. Nigdy wcześniej w Japonii nie był, jednocześnie pierwszy raz opuszczał Europę, było to więc dla niego spore wydarzenie – dla mnie zresztą też, nikt z Polski mnie wcześniej nie odwiedzał tu, na krańcu świata. Mój przyjaciel spędził w Japonii zaledwie dwa tygodnie, więc chcąc wykorzystać ten czas jak najlepiej, zaplanowaliśmy bardzo ambitny i wyczerpujący harmonogram zwiedzania.
Jako że mieszkam w Osace, która stanowi część najbardziej atrakcyjnego turystycznie regionu Kansai, zapierające dech w piersi stare stolice Narę i Kioto czy słynne, niemalże „europejskie” miasto Kobe, mieliśmy pod nosem. Niemniej jednak, symbol to symbol, więc zanim jeszcze gość opuścił Stary Świat, zadał pytanie: „A Górę Fuji uda mi się zobaczyć?”. „Za daleko, to pod Tokio, a my do Tokio nie jedziemy”, odparłem. Rzekłszy to jednak, zacząłem się zastanawiać. A dlaczego właściwie mielibyśmy nie jechać zobaczyć Góry? Może to i jest daleko, może trzeba będzie zahaczyć o Tokio, ale sam z chęcią zobaczę Fuji raz jeszcze, więc może warto się zorientować skąd da się ją podziwiać? Wiedziałem już wcześniej, że Górę dzielą między sobą m.in. prefektury Shizuoka i Yamanashi, nie wiedziałem jednak, skąd widok będzie najpiękniejszy. Zarówno znajomi, jak i przewodnik radzili wybrać się do miasta Hakone, ja jednak postanowiłem udać się do prefektury Yamanshi, do nieco mniej tłumnej krainy Pięciu Jezior Fuji.
Tokio nie udało się nam pominąć. Autobus nocny, którym ruszyliśmy z Osaki zawiódł nas w sam środek stołecznego piekła – do dzielnicy Shinjuku, z której to szybko wsiedliśmy do kolejnego autobusu. Ten z kolei zawiózł nas tam, gdzie znaleźć się chcieliśmy – do miasteczka Kawaguchiko, u podnóża wspaniałego stożka Fuji. Druga połowa listopada mogła poszczycić się wspaniałą, słoneczną pogodą i dość wysoką jak na tę porę roku temperaturą. Gdy jechaliśmy autobusem próbując opuścić Wschodnią Stolicę, nawet nie wyobrażaliśmy sobie, że faktycznie jest tak, jak twierdzą przewodniki: w słoneczny dzień (a taki właśnie był) Góra widoczna jest nawet z oddalonego o ponad 100 km Tokio. Już widok z autobusu zaparł nam dech w piersi, nie mogliśmy się więc doczekać, kiedy znajdziemy się bezpośrednio u podnóża Fuji. Nic nie mogło rozczarować nas bardziej. Gdy wysiedliśmy na dworcu autbusowo-kolejowym w Kawaguchiko, szczyt góry zasłaniały gęste chmury i nie było raczej szans, by sytuacja poprawiła się w ciągu najbliższych godzin. Zasiedliśmy więc do lektury przewodnika, by sprawdzić, o jakiej porze dnia mamy największe szanse zobaczyć to, co zobaczyć przyjechaliśmy. Przewodnik oraz młoda dama w biurze informacji turystycznej mówili jednym głosem: im wcześniej, tym lepiej. Zniechęceni spytaliśmy kobietę, co, oprócz podziwiania Góry, można tu jeszcze robić. Kobieta, której spojrzenie zdawało się mówić „Jak to: OPRÓCZ?!”, zbita z tropu moim pytaniem wyciągnęła mapkę okolicy i poinformowała nas, że w pobliżu miasteczka znajduje się pięć jezior (stąd oczywiście nazwa regionu), z których bardzo ładnie widać… Górę Fuji. Postanowiliśmy, że skoro już jesteśmy tak daleko od Kansai, powinniśmy jak najlepiej wykorzystać ten czas. Nawet jeśli nie udałoby nam się zobaczyć Fuji w całej wspaniałości następnego ranka (zaplanowaliśmy dwa dni w tej okolicy), przynajmniej widzieliśmy jak wyrasta niemalże bezpośrednio z tokijskiego betonu i tego widoku nikt nam nie odbierze, pocieszaliśmy się, choć w duszy byliśmy wściekli na pogodę, na kapryśną Górę, na przewodnik i na wszystko inne, co tak naprawdę w żaden sposób nie zawiniło. Pech, ot co.
Najbliżej nas położone były jeziora Sai i Kawaguchi (któremu miasteczko zawdzięcza swą nazwę). Od nich też postanowiliśmy rozpocząć naszą wyprawę. W okolicy jeziora Sai leży mała wioska-skansen, Iyashi no Sato Nemba. Jak wiele podobnych jej atrakcji w Japonii, ta również była rekonstrukcją, gdyż oryginał nie przetrwał uderzenia tajfunu ponad 40 lat wcześniej. Niemniej jednak wioska była dość przyjemną ucieczką od miejskiego zgiełku, pogoda dopisywała i tylko szczytu Fuji brakowało nam do pełni szczęścia (jej dolna część była dość dobrze widoczna). Łapiąc już prawie zimowe promienie słońca patrzyliśmy na tę część Góry, która zechciała się nam pokazać i wyobrażaliśmy sobie, jak pięknie Fuji musi wyglądać z tego miejsca, gdy te okropne chmury nie przesłaniają jej szczytu. Odpocząwszy chwilę ruszyliśmy dalej wzdłuż jezior Sai i Kawaguchi, korzystając ze wszystkich możliwych okolicznych atrakcji turystycznych. Zmęczeni i – mimo wszystko – rozczarowani postawą Fuji, wróciliśmy do hotelu, a następnie ruszyliśmy na podbój „miasta”. Posiliwszy się pyszną acz nieco drogą jak na tak małą mieścinę kuchnią indyjską, wróciliśmy do hotelu, by opracować plan na dzień kolejny. Plan był taki: wstajemy jak najwcześniej się da, tak powiedzmy koło szóstej, ruszamy do miasteczka Fuji Yoshida, skąd widok ma być równie niesamowity, robimy zdjęcia (w końcu co by z nas byli za turyści, gdybyśmy nie mogli pochwalić się zdjęciami z wyprawy??), a po tym, jak Góra znów schowa się za chmurami, szukamy innych atrakcji w okolicy.
Budzik wydzwania szóstą. Rozespani wyglądamy przez okno. Nie ma nic, „mleko”. No to by było na tyle jeśli chodzi o „podziwianie” Góry. Trudno, pogody przewidzieć nie mogliśmy, przynajmniej widok z autobusu był świetny, a wokół piękna przyroda… Zniechęceni, rozczarowani i smutni wracamy w objęcia Morfeusza. Co jakiś czas, raz jeden, raz drugi, wstaje i z nadzieją, której za chwilę zostanie pozbawiony, podchodzi do okna. Chyba nic z tego, trudno. Porobimy coś innego albo po prostu wcześniej wrócimy do Tokio i tam znajdziemy sobie jakieś zajęcie.
Mniej więcej około godziny dziewiątej budzi mnie nerwowy głos przyjaciela: „Wstawaj! Wychodzimy! Góra!”. Nie do końca wiedząc, co też mój przyjaciel bredzi, podniosłem się z łóżka, podszedłem do okna, po czym pędem ruszyłem do łazienki, by jak najszybciej móc opuścić hotel. Widok, który ukazał się naszym oczom był tym wszystkim, czym być miał. Z naszego taniego pokoju hotelowego widzieliśmy Górę. Idealnie. Od podnóża aż po sam szczyt. Widok był niewiarygodny. Z uśmiechem od ucha do ucha, wybiegliśmy z hotelu na dworzec, z którego ruszyliśmy do pobliskiego miasteczka Fuji Yoshida. Tam mieliśmy podziwiać chram Sengen-jinja, a za nim rozpościerać się miała Góra. Do chramu dotarliśmy, przy okazji udało nam się zobaczyć dzieciaki poubierane w kimona z okazji święta 7-5-3 (gdy dziecko kończy właśnie 7, 5 lub 3 lata wraz z rodziną udaje się na modły do świątyni). Góry jednak nie było, a przynajmniej nie w tym miejscu, gdzie być miała. Nie wyrastała zza świątyni. Zza świątyni wyrastał tylko las, który Górę przysłaniał. Coś było nie tak. Źli, że może właśnie zmarnowaliśmy szansę na zdjęcie idealne, wróciliśmy do Kawaguchiko i ku naszmu zdziwieniu, mimo zbliżającego się południa, Góra wciąż była widoczna. Ruszyliśmy więc kolejką linową na pobliską górę Tenjo, z której wyżyn można podziwiać tę jedną jedyną liczącą się, Fuji. Po raz kolejny Góra wynagrodziła nam rozczarowanie dnia poprzedniego. Widok był tak piękny, że wreszcie udało mi się zrozumieć japońskich poetów czy artystów-drzeworytników, którzy w swych ukiyoe (浮世絵 obrazy płynącego świata) uwieczniali Górę Fuji, która wieczność i tak ma zagwarantowaną. Zrozumiałem wtedy również, że Fuji można oglądać z każdej strony, o każdej porze dnia, o każdej porze roku i widok ten nigdy nie nudzi swego widza. Podobne odczucia towarzyły pewnie i Katsushice Hokusai’owi, inaczej nie stworzyłby pewnie cykli „Trzydzieści sześć widoków Góry Fuji” czy „Sto widoków Góry Fuji”. Tego widoku naprawdę nie można mieć dość. Jest po prostu niesamowity. Nie chcąc być gołosłownym, zamieszczam poniżej kilka widoków Góry Fuji, z mojej własnej kolekcji. Na koniec pozostaje mi jeszcze jedynie wyjaśnić tutuł niniejszego tekstu: otóż zapożyczyłem go z tytułu jednej z najsłynniejszych powieści japońskiego noblisty, Yasunariego Kawabaty.
Autor: Jakub Marszalenko